Witam po krótkiej świątecznej przerwie. Dzisiaj pora na kolejny, moim zdaniem, świetny podkład - High Definition od Make Up For Ever. Fluid należy do mocno rozbudowanej rodziny produktów 'do zadań specjalnych', stworzonych na potrzeby kamer telewizyjnych najnowszej generacji. Pisałam już o mocno matującym i wiążącym makijaż HD Powder, teraz chciałabym powiedzieć Wam kilka słów o podkładzie z tej linii. Generalnie MUFE może poszczycić się opinią marki profesjonalnej, tworzącej kosmetyki może nie najtańsze, ale naprawdę niezawodne i świetnie spełniające swoje zadanie. HD Foundation również do nich należy.
Przede wszystkim podkład jest niesamowicie lekki. Formuła nie zawiera substancji oleistych. Ma jedwabistą, lejącą konsystencję, rozprowadza się na skórze płynnie i bez najmniejszych problemów niezależnie od metody aplikacji. Efekt można stopniować - nakładając fluid palcami uzyskuje się warstwę cieńszą niż podczas aplikacji pędzlem. Nie ma mowy o masce, plamach, czy zasychaniu, które utrudnia dokładne rozprowadzenie fluidu. Podkład pięknie ujednolica cerę. Krycie jest średnie, ale bez problemu można uzyskać pełne nakładając więcej niż jedną warstwę produktu. Ładnie tuszuje drobne niedoskonałości. Skóra jest gładka i pięknie rozświetlona. Podkład wymaga zmatowienia, ale bez problemu utrzymuje się na skórze cały dzień, nie spływa, nie waży się, nie zbiera się z zagłębieniach, doskonale radzi sobie z rozszerzonymi porami. Nie zapycha. Jest niewyczuwalny i praktycznie bezzapachowy. Produkt nie wysusza. Dobrze sprawdza się również na cerze mieszanej. Ogromnym plusem podkładu HD jest bardzo szeroka gama kolorystyczna. Właściwie dobrany odcień jest jak druga skóra - zupełnie niewidoczny. Efekt jest bardzo naturalny. Opakowanie ma formę wygodnej pompki.
Generalnie High Definition Foundation jest jednym z moich ulubionych podkładów Fantastyczna lekka formuła zapewniająca bardzo naturalny efekt i bajecznie łatwa aplikacja składają się na finalny produkt po który sięga się z przyjemnościąi chętnie do niego wraca.
m.m.
poniedziałek, 27 grudnia 2010
poniedziałek, 20 grudnia 2010
Zmywanie, czyli kilka słów o demakijażu - Ziaja Płyn dwufazowy oraz Bioderma Płyn micelarny Sensibio
Każda z nas doskonale zdaje sobie sprawe z tego, jak istotne dla zdrowia i wygladu naszej skóry jest codzienne dokładne jej oczyszczenie i usunięcie makijażu przed położeniem się spać. Chciałabym Wam dzisiaj przedstawić dwa moje ulubione produkty do demakijażu.
Pierwszym kosmetykiem od którego rozpoczynam codzienny demakijaż jest płyn dwufazowy marki Ziaja.
Ten płyn rewelacyjnie sprawdza się podczas usuwania wszystkich cieni i tuszów do rzęs jakich do tej pory przyszło mi używać - nawet wodoodpornych. Nie podrażnia. Nie szczypie w oczy. Jest bezzapachowy. Jest bardzo prosty i szybki w użyciu. Płyn wystarczy bardzo dobrze wstrząsnąć, nie pozostawia tłustych śladów, nie wysusza wrażliwej skóry wokół oczu. Jedynym minusem tego produktu jest dla mnie strasznie niefunkcjonalne opakowanie - stosowanie byłoby znacznie przyjemniejsze, gdyby nie ta zakrętka - jest toporna i czasami ciężko właściwie ją naprowadzić, żeby dobrze zamknąć płyn.
Przy demakijażu oczu należy pamiętać o tym, żeby nie trzeć. Zwilżony produktem wacik trzeba po prostu przyłożyć na kilkanaście sekund do powieki, a później delikatnie usunąć cień i tusz kierując się ku dołowi. Dolną powiekę zmywam złożonym na pół wacikiem w kierunku zewnętrznego kącika oka.
Kiedy już usunę makijaż oczu przecieram całą twarz łącznie z powiekami płynem micelarnym. Pomaga on pozbyć się zanieczyszczeń nagromadzonych na skórze w ciągu dnia, a także pozostałości po demakijażu oczu. Jest bardzo skuteczny, bez problemu zmywa wszystkie rodzaje podkładów. Świetnie odświeża skórę, pomaga ukoić podrażnienia i zniwelować napięcie. Nie pozostawia lepkiej warstwy. Nie wysusza, zapewnia komfort, skóra nie jest nieprzyjemnie ściągnięta. Płyn bardzo dobrze tonizuje, jest delikatny. Bardzo wydajny. Bezzapachowy. Świetnie radzi sobie również z kompleksowym demakijażem oczu /podobny system - nie trę - pozwalam produktowi rozpuścić makijaż i usuwam go kierując wacik ku dołowi/. Często również korzystam z Sensibio, by przygotować cerę przed zrobieniem makijażu.
Polecam szukanie promocji w aptekach, Sensibio często pojawia się w pakietach 'dwa za jeden' lub mała pojemność gratis przy zakupie dużej butelki.
Obydwa te produkty są naprawdę bardzo skuteczne i świetnie radzą sobie nawet z bardzo intensywnym, wieczorowym makijażem.
m.m.
zdjęcia pochodzą ze stron producentów /www.bioderma.com/ oraz /www.ziaja.com/
Pierwszym kosmetykiem od którego rozpoczynam codzienny demakijaż jest płyn dwufazowy marki Ziaja.
Ten płyn rewelacyjnie sprawdza się podczas usuwania wszystkich cieni i tuszów do rzęs jakich do tej pory przyszło mi używać - nawet wodoodpornych. Nie podrażnia. Nie szczypie w oczy. Jest bezzapachowy. Jest bardzo prosty i szybki w użyciu. Płyn wystarczy bardzo dobrze wstrząsnąć, nie pozostawia tłustych śladów, nie wysusza wrażliwej skóry wokół oczu. Jedynym minusem tego produktu jest dla mnie strasznie niefunkcjonalne opakowanie - stosowanie byłoby znacznie przyjemniejsze, gdyby nie ta zakrętka - jest toporna i czasami ciężko właściwie ją naprowadzić, żeby dobrze zamknąć płyn.
Przy demakijażu oczu należy pamiętać o tym, żeby nie trzeć. Zwilżony produktem wacik trzeba po prostu przyłożyć na kilkanaście sekund do powieki, a później delikatnie usunąć cień i tusz kierując się ku dołowi. Dolną powiekę zmywam złożonym na pół wacikiem w kierunku zewnętrznego kącika oka.
Kiedy już usunę makijaż oczu przecieram całą twarz łącznie z powiekami płynem micelarnym. Pomaga on pozbyć się zanieczyszczeń nagromadzonych na skórze w ciągu dnia, a także pozostałości po demakijażu oczu. Jest bardzo skuteczny, bez problemu zmywa wszystkie rodzaje podkładów. Świetnie odświeża skórę, pomaga ukoić podrażnienia i zniwelować napięcie. Nie pozostawia lepkiej warstwy. Nie wysusza, zapewnia komfort, skóra nie jest nieprzyjemnie ściągnięta. Płyn bardzo dobrze tonizuje, jest delikatny. Bardzo wydajny. Bezzapachowy. Świetnie radzi sobie również z kompleksowym demakijażem oczu /podobny system - nie trę - pozwalam produktowi rozpuścić makijaż i usuwam go kierując wacik ku dołowi/. Często również korzystam z Sensibio, by przygotować cerę przed zrobieniem makijażu.
Polecam szukanie promocji w aptekach, Sensibio często pojawia się w pakietach 'dwa za jeden' lub mała pojemność gratis przy zakupie dużej butelki.
Obydwa te produkty są naprawdę bardzo skuteczne i świetnie radzą sobie nawet z bardzo intensywnym, wieczorowym makijażem.
m.m.
zdjęcia pochodzą ze stron producentów /www.bioderma.com/ oraz /www.ziaja.com/
czwartek, 16 grudnia 2010
Dotyk słońca w środku zimy - bronzer Hoola by Benefit oraz Inglot AMC Bronzer do twarzy i ciała
Zima rozgościła się u nas na dobre i nic nie wskazuje na to, by szybko miała nas opuścić. Solaria są passe, nie tylko ze względu na ich szkodliwość dla zdrowia, ale również przez nieestetyczny efekt, jaki zapewniają. Dlatego przed zbliżającą się nocą sylwestrową, jak również generalnie w okresie, w którym o naturalnie muśniętą słońcem skórę trudno - chciałabym zaproponować Wam kilka moich ulubionych produktów, zapewniających ultra naturalny, zdrowy i piękny wygląd w dosłownie kilka minut. Na pierwszy ogień dwa. Wymienione już w tytule Hoola by Benefit i AMC bronzer Inglota.
Bronzer Benefitu odkryłam latem i od razu stał się on moim ulubionym produktem brązującym. Hoola jest całkowicie matowy, zupełnie nie koliduje z jakimikolwiek rozświetlaczami, nie istnieje więc ryzyko, że twarz będzie świecić się 'wszędzie'. Ma idealny kolor, wyglądający dobrze na każdym - nawet bardzo jasnym, bladym odcieniu skóry. Efekt bronzera można bez trudu stopniować używając pędzla dołączonego do produktu, bądź sięgając po pędzel-wachlarz, który pozwala na bardzo subtelną aplikację produktu. Hoola jest niesamowicie wydajny, używam go regularnie od kilku miesięcy i szczerze mówiąc nie zauważyłam na nim jeszcze 'śladów zużycia'. Tak jak wspomniałam, do kosmetyku dołączony jest pędzel. Hoola świetnie sprawdza się jako produkt do konturowania twarzy. Daje piękny, naturalny wygląd. Cera wygląda świeżo i zdrowo. Subtelny efekt pozwala na stosowanie bronzera nawet w środku zimy. Jedynym mankamentem tego, a w zasadzie praktycznie wszystkich pudrów zadaniowych Benefitu, jest nieszczęsne papierowe opakowanie. Jest fajne, zabawne, ale całkowicie niefunkcjonalne, bo narażone na szybkie zniszczenie, zwłaszcza jeśli zapragnie się mieć ten produkt stale przy sobie. I to jest moim zdaniem jedyna wada bronzera od Benefitu.
Kolejnym kosmetykiem jaki chciałam Wam dzisiaj przybliżyć jest bronzer AMC Inglota. W teorii jest to produkt do twarzy i ciała. Ja używam go jedynie do ciała. AMC Bronzer występuje w 6 odcieniach, w wersji matowej i z drobinkami. Produkt posiada konsystencję kremowego fluidu, w zasadzie łatwo się nakłada, dobrze się wchłania, nie pozostawia smug, ani plam. Nie klei się. Bardzo dobrze ujednolica kolor skóry. Nadaje jej estetyczny, delikatnie opalony odcień. Zmywa się bez problemu pod prysznicem. Zapach jest subtelny, praktycznie niewyczuwalny, zupełnie nie kłóci się z zapachem np. perfum. Wersja z drobinkami ładnie rozświetla skórę. Opakowanie z pompką ułatwia dozowanie właściwej ilości produktu.
Ten produkt naprawdę rewelacyjnie sprawdza się przy zdjęciach. Polecam go bardzo również pannom młodym, by pięknie i naturalnie wyrównać kolor skóry w tym najważniejszym dniu.
Jedyne, co zmieniłabym w tym bronzerze, to konsystencja. Moim zdaniem mógłby być odrobinę bardziej płynny.
Myślę, że obydwa te produkty są naprawdę godne uwagi. Są proste w użyciu, dają natychmiastowy efekt, nie niszczą skóry, a sprawiają, że wygląda pięknie i zdrowo.
Bronzer Benefitu odkryłam latem i od razu stał się on moim ulubionym produktem brązującym. Hoola jest całkowicie matowy, zupełnie nie koliduje z jakimikolwiek rozświetlaczami, nie istnieje więc ryzyko, że twarz będzie świecić się 'wszędzie'. Ma idealny kolor, wyglądający dobrze na każdym - nawet bardzo jasnym, bladym odcieniu skóry. Efekt bronzera można bez trudu stopniować używając pędzla dołączonego do produktu, bądź sięgając po pędzel-wachlarz, który pozwala na bardzo subtelną aplikację produktu. Hoola jest niesamowicie wydajny, używam go regularnie od kilku miesięcy i szczerze mówiąc nie zauważyłam na nim jeszcze 'śladów zużycia'. Tak jak wspomniałam, do kosmetyku dołączony jest pędzel. Hoola świetnie sprawdza się jako produkt do konturowania twarzy. Daje piękny, naturalny wygląd. Cera wygląda świeżo i zdrowo. Subtelny efekt pozwala na stosowanie bronzera nawet w środku zimy. Jedynym mankamentem tego, a w zasadzie praktycznie wszystkich pudrów zadaniowych Benefitu, jest nieszczęsne papierowe opakowanie. Jest fajne, zabawne, ale całkowicie niefunkcjonalne, bo narażone na szybkie zniszczenie, zwłaszcza jeśli zapragnie się mieć ten produkt stale przy sobie. I to jest moim zdaniem jedyna wada bronzera od Benefitu.
Kolejnym kosmetykiem jaki chciałam Wam dzisiaj przybliżyć jest bronzer AMC Inglota. W teorii jest to produkt do twarzy i ciała. Ja używam go jedynie do ciała. AMC Bronzer występuje w 6 odcieniach, w wersji matowej i z drobinkami. Produkt posiada konsystencję kremowego fluidu, w zasadzie łatwo się nakłada, dobrze się wchłania, nie pozostawia smug, ani plam. Nie klei się. Bardzo dobrze ujednolica kolor skóry. Nadaje jej estetyczny, delikatnie opalony odcień. Zmywa się bez problemu pod prysznicem. Zapach jest subtelny, praktycznie niewyczuwalny, zupełnie nie kłóci się z zapachem np. perfum. Wersja z drobinkami ładnie rozświetla skórę. Opakowanie z pompką ułatwia dozowanie właściwej ilości produktu.
Ten produkt naprawdę rewelacyjnie sprawdza się przy zdjęciach. Polecam go bardzo również pannom młodym, by pięknie i naturalnie wyrównać kolor skóry w tym najważniejszym dniu.
Jedyne, co zmieniłabym w tym bronzerze, to konsystencja. Moim zdaniem mógłby być odrobinę bardziej płynny.
Myślę, że obydwa te produkty są naprawdę godne uwagi. Są proste w użyciu, dają natychmiastowy efekt, nie niszczą skóry, a sprawiają, że wygląda pięknie i zdrowo.
środa, 15 grudnia 2010
Maskary c.d. - Colossal Volum'Express - Maybelline
Kolejna maskara. Colossal Volum'Express spokojnie poleciłabym osobie, która od tuszu oczekuje odrobinę mocniejszego, ale nadal naturalnego efektu dziennego. Efekt teatralny ciężko jest tym tuszem osiągnąc, nie mniej jednak jest to możliwe po starannym nałożeniu kilku warstw.
Pierwsze wrażenie to dość zwariowane, żółte opakowanie, które bez trudu daje się odnaleźć w kosmetyczce, czy kufrze; kolejne już po odkręceniu tuszu - to silny, jak dla mnie drażniący zapach, wyczuwalny jeszcze przez długi czas po aplikacji.
Maskara jest bardzo mokra, co ma swoją zaletę, ponieważ tusz bardzo długo jest świeży i nadaje się do użytku, ale ma też niestety i wady - bardzo odbija się na powiekach, rozmazuje i robi xero. Nie pozostawia grudek. Niestety wymaga wyczesania pajęczych nóżek, które zdarza się jej powodować. Dosyć słabo rozczesuje rzęsy.
Tusz od Maybelline fenomenalnie wydłuża. Efekt jest naprawdę spektakularny. Gorzej jest niestety z ich pogrubianiem. Generalnie bardzo polecam tę maskarę pod sztucznie rzęsy - w tej roli sprawdza się znakomicie. Jeśli ktoś potrzebuje ekstremalnego wydłużenia krótkich, ale gęstych i grubych rzęs - nie powinien być zawiedziony. Ja w zasadzie lubię ten produkt. Efekt wydłużenia jest mega intensywny, a niedociągnięcia w pewnym stopniu rekompensuje niska cena tuszu.
mm
wtorek, 14 grudnia 2010
Detox dla cery - podkład BIO Detox Bourjois
Niedawno miałam przyjemność wypróbować nowy podkład francuskiej marki Bourjois - BIO detox, dzisiaj chciałabym podzielić się wrażeniami.
Producent zapewnia, że skóra dzięki BIO detox zostanie oczyszczona z toksyn. Podkład zawiera roślinny chlorofil dotleniający skórę i filtrujący zanieczyszczenia. Produkt jest w 98% złożony ze składników naturalnych, z czego 21% pochodzi z upraw ekologicznych. Ma lekką konsystencję, która ujednolica cerę nie tworząc maski. Tyle teoria producenta.
W praktyce ciężko jest mi niestety ocenić oczyszczajace działanie podkładu po dwóch dniach stosowania. Opiszę więc wrażenia ogólne.
Produkt ma gęstą kremową konsystencję, nie jest moim zdaniem najlżejszy, faktycznie nie pozostawia maski, ale mimo to jest widoczny i wyraźnie odczuwalny na skórze. Podczas aplikacji trzeba z nim trochę powalczyć - konsystencja jest trudna i wymaga odrobiny wprawy. Szybko zastyga na skórze. Niewątpliwą zaletą tego kosmetyku jest krycie, faktycznie rewelacyjnie tuszuje niedoskonałości. Jednak polecałabym wcześniejsze bardzo intensywne nawilżenie skóry twarzy, ponieważ podkład może bezlitośnie uwydatnić wszelkie przesuszenia. Nałożony rano bez problemu utrzymuje się na skórze do wieczora. Bardzo dobrze matuje, jest to w zasadzie jeden z niewielu produktów, które w ciągu dnia wymagają naprawdę jedynie minimalnej ilości poprawek. Zapach dla mnie jest zupełnie neutralny. Niestety ciężko mówić o komforcie skóry po demakijażu. Miałam wrażenie ściągnięcia, zapchania i lekkiego podrażnienia, ale być może jest to tylko i wyłącznie kwestia indywidualnej wrażliwości skóry. Bardzo wyraźnym mankamentem tego podkładu jest wg. mnie kolorystyka. Brak podziału na odcienie ciepłe i zimne, a co za tym idzie 'wyważona kombinacja różu i złocistości' skutkuje tym, że bardzo trudno jest dobrać właściwy odcień i naprawdę trzeba przy tym bardzo uważać. BIO detox utlenia się niestety do różu. W przypadku cer wymagających podkładów żółtawych powoduje to nienaturalne spotęgowanie zaczerwienień i twarz zaczyna w pewnym momencie wyglądać po prostu brzydko.
Ciężko jest mi jednoznacznie ocenić ten produkt. Wiele jest plusów, ale niestety są też minusy. Mogę jedynie stwierdzić, że generalnie chwaląc sobie kosmetyki Bourjois oraz czytając takie obietnice producenta oczekiwałabym trochę lepszego produktu. Ale to jedynie moja opinia.
mm
Słodka pielęgnacja od Sephory - żel pod prysznic, mleczko i masło do ciała, peeling
Dzisiaj chciałabym opowiedzieć Wam o mojej ulubionej linii pielęgnacyjnej. Wśród tych produktów znajdziecie żel do kąpieli i pod prysznic, mydło w płynie, peeling, masło do ciała, kuleczki kąpielowe, mgiełki zapachowe, szampony do włosów oraz myjki w fantastycznych, soczystych kolorach. Mowa o kosmetykach marki Sephora.
Każdy z produktów występuje w wielu wersjach zapachowych - można dobrać dla siebie jeden idealny, bądź stworzyć zestaw kilku podobnych, uzupełniających się nut. A gama jest naprawdę imponująca. Herbata cytrynowa, cytrynowa beza, Monoi tiare, Pacyfik curacao, mrozona mieta, ananas grenadyna, żurawina litchi, jeżyna porzeczka i jeszcze sporo innych. Prawdziwa uczta dla zmysłów i oczu, bo każdy zapach zamknięty jest w innym, odpowiadającym mu kolorze ;)
Wszystkie produkty mają bardzo intensywny, rzeczywisty zapach, wspaniale uprzyjemniają prysznic, bardzo dobrze się pienią i naprawdę stosuje się je z przyjemnością. Nadają skórze delikatny zapach wyczuwalny przed dłuższy czas.
Mleczka do ciała zawierają witaminy A, E, F oraz masło Shea. Są przy tym absolutnie nietłuste, nie kleją się, wchłaniają się błyskawicznie. Dają skórze natychmiastowe uczucie komfortu i ładny wygląd. Nie będę rozwodziła się tu nad wartościami pielęgnacyjnymi tych produków, bo mówiąc szczerze w tej dziedzinie są raczej przeciętne. Nie naprawią bardzo wysuszonej skóry, nie przywrócą jej natychmiast optymalnego, długotrwałego nawilżenia, ale ja osobiście nie tego od nich oczekuję. Głownym ich zadaniem jest dla mnie uprzyjemnienie pielęgnacji. Uwielbiam te produkty właśnie za przyjemność jaką niesie ich stosowanie oraz za cudowne zapachy. Są idealne do codziennego stosowania. Na dzień sprawdzają się rewelacyjnie. Mleczka do ciała są lekkie, nie pozostawiają nieprzyjemnego uczucia tłustej, nakremowanej skóry zapewniając jej jednocześnie komfort. Bardzo lubię ich płynną konsystencję, która sprawia, że świetnie nadają się na lato, czy na wieczorne wyjście, kiedy produkt nie powinien być ciężki i obciążający dla skóry, a przyjemny zapach jest dodatkowym - sporym atutem.
Każdy z produktów występuje w wielu wersjach zapachowych - można dobrać dla siebie jeden idealny, bądź stworzyć zestaw kilku podobnych, uzupełniających się nut. A gama jest naprawdę imponująca. Herbata cytrynowa, cytrynowa beza, Monoi tiare, Pacyfik curacao, mrozona mieta, ananas grenadyna, żurawina litchi, jeżyna porzeczka i jeszcze sporo innych. Prawdziwa uczta dla zmysłów i oczu, bo każdy zapach zamknięty jest w innym, odpowiadającym mu kolorze ;)
Wszystkie produkty mają bardzo intensywny, rzeczywisty zapach, wspaniale uprzyjemniają prysznic, bardzo dobrze się pienią i naprawdę stosuje się je z przyjemnością. Nadają skórze delikatny zapach wyczuwalny przed dłuższy czas.
Mleczka do ciała zawierają witaminy A, E, F oraz masło Shea. Są przy tym absolutnie nietłuste, nie kleją się, wchłaniają się błyskawicznie. Dają skórze natychmiastowe uczucie komfortu i ładny wygląd. Nie będę rozwodziła się tu nad wartościami pielęgnacyjnymi tych produków, bo mówiąc szczerze w tej dziedzinie są raczej przeciętne. Nie naprawią bardzo wysuszonej skóry, nie przywrócą jej natychmiast optymalnego, długotrwałego nawilżenia, ale ja osobiście nie tego od nich oczekuję. Głownym ich zadaniem jest dla mnie uprzyjemnienie pielęgnacji. Uwielbiam te produkty właśnie za przyjemność jaką niesie ich stosowanie oraz za cudowne zapachy. Są idealne do codziennego stosowania. Na dzień sprawdzają się rewelacyjnie. Mleczka do ciała są lekkie, nie pozostawiają nieprzyjemnego uczucia tłustej, nakremowanej skóry zapewniając jej jednocześnie komfort. Bardzo lubię ich płynną konsystencję, która sprawia, że świetnie nadają się na lato, czy na wieczorne wyjście, kiedy produkt nie powinien być ciężki i obciążający dla skóry, a przyjemny zapach jest dodatkowym - sporym atutem.
W okresie przedświątecznym znajdziecie w Sephorze wiele zestawów złożonych z różnych elementów tej kolorowej układanki. Bardzo często również, produkty te objęte są promocjami typu '3 za 2', warto więc to na bieżąco śledzić.
mm
poniedziałek, 13 grudnia 2010
Les Ors - Guerlain - Christmas 2010
W związku ze zbliżającym się okresem światecznym, chciałabym przedstawić Wam kilka limitowanych kolekcji marek selektywnych. Pierwszą z nich /MAC/ rozpoczęłam pisanie tego bloga, teraz pora na kolejną.
Dzisiaj spróbuję przybliżyć Guerlain'a - Les Ors. Twarzą kampanii jest oczywiście Natalia Vodianova. Motywem przewodnim kolekcji - pszczoła, która pierwszy raz pojawiła się na flakonie wody Imperiale w 1853 roku.
Meteorites Poudre d'Or w dwóch pięknie rozświetlających formach - pudru prasowanego oraz tradycyjnych pereł.
Na koniec pomadki Rouge G Le Brillant oraz KissKiss Strass.
Les Ors opływa złotem i przepychem. Ale jest naprawdę piękna, pozwala stworzyć niesamowity makijaż, który na pewno rewelacyjnie sprawdzi się zarówno w okresie świątecznym, jak i później w karnawale. Mnie, co prawdopodobnie dość łatwo przewidzieć, najbardziej zachwyciły cienie z tej kolekcji. Kuszą mnie od pierwszego spojrzenia :)
mm
Dzisiaj spróbuję przybliżyć Guerlain'a - Les Ors. Twarzą kampanii jest oczywiście Natalia Vodianova. Motywem przewodnim kolekcji - pszczoła, która pierwszy raz pojawiła się na flakonie wody Imperiale w 1853 roku.
W kolekcji znajdziecie przede wszystkim Or Imperial Sublime Radiant - Powder Face and Body. To spray, który uwalnia przepiękny, delikatny puder mieniący się wszystkimi odcieniami złota.
Fenomenalne poczwórne cienie Ombre Eclat 4 - dwa fiolety, czerń i złoto. Maskarę Le 2 De Guerlain Volume - druga końcówka tego tuszu to złoty lakier, który doda oczom jeszcze więcej blasku.
Meteorites Poudre d'Or w dwóch pięknie rozświetlających formach - pudru prasowanego oraz tradycyjnych pereł.
Na koniec pomadki Rouge G Le Brillant oraz KissKiss Strass.
Les Ors opływa złotem i przepychem. Ale jest naprawdę piękna, pozwala stworzyć niesamowity makijaż, który na pewno rewelacyjnie sprawdzi się zarówno w okresie świątecznym, jak i później w karnawale. Mnie, co prawdopodobnie dość łatwo przewidzieć, najbardziej zachwyciły cienie z tej kolekcji. Kuszą mnie od pierwszego spojrzenia :)
mm
wtorek, 7 grudnia 2010
Kolorowe kredki - Nano Eyeliner Sephora
O kolorowaniu dzisiaj będzie i to nie byle jakim, bo fantastycznymi kredkami do oczu od Sephory :)
Nano eyeliners to kredki, które naprawdę szczerze polecam. Używam ich chyba od zawsze, używałam jeszcze zanim Sephora postanowiła zmodyfikować ich wyglad, nazwę i niestety również kolorystykę. Piszę niestety, ponieważ wraz z rewolucją zniknął mój ukochany odcień, ale nie zmienia to faktu, że kredki te nadal zajmują stałe miejsce w moim kufrze.
Uwielbiam je za bardzo ciekawą, różnorodną kolorystykę, za idealną miękkość, która pozwala na równe poprowadzenie kreski na powiece i dzięki któremu kredka nie 'harata' skóry, oraz za optymalną konsystencję, która pozwala tą kreskę dowolnie rozetrzeć. Nano świetnie sprawdzają się przy konturowaniu, zazwyczaj przed cieniowaniem obrysowuję kredką zarówno górną, jak i dolną powiekę, co pozwala pięknie zdefiniować spojrzenie, a delikatnie roztarta nadaje naprawdę dużej trwałości cieniom. Kredki Sephory sprawdzają się również idealnie jako baza pod cienie, jeśli zależy nam na dodatkowym wzmocnieniu koloru przy makijażu wieczorowym. Świetnie funkcjonują też samodzielnie roztarte tylko delikatnie cieniem. Wybór kolorów jest naprawdę spory. W palecie jest czerń matowa i ta z drobinkami, biel, brązy, zielenie, granaty, czy szarości. Kredki są mocno napigmentowane co pozwala stopniować efekt, od lekkiego - idealnego w dzień, po mocny wieczorowy. Zawarte w kredkach masło Shea i ekstrakt z rozmarynu podnoszą komfort użycia. Kredki są delikatne, oczy nie łzawią, nie są podrażnione. Jedynym minusem tych kredek jest to, że dość szybko się zużywają ze względu na swoją miękkość.
Tips&Tricks
Zawsze, by ułatwić sobie struganie kredek wkładam je wieczorem do lodówki, rano są idealnie twarde i można je zaostrzyć bez najmniejszego problemu. Polecam również zaopatrzyć się w specjalną temperówkę. Osobiście bardzo chwalę sobie te z Sephory - podwójną do grubszych kredek, a przezroczystą - pojedynczą do Nano. Mimo naprawdę intensywnego używania pozostają ostre.
mm
poniedziałek, 6 grudnia 2010
Maskary cz.II - Clinique High Impact oraz High Lenghts
Dzisiaj chciałam przedstawić Wam dwie kolejne rewelacyjne maskary - tym razem od Clinique'a. Obydwie bardzo lubię, obydwie zapewniają piękny efekt i obydwie bardzo polecam.
Zacznę od High Impact ponieważ jest to produkt znacznie dłużej obecny na rynku. Tusz świetnie sprawdza się w dziennym, lekkim makijażu. Bardzo ładnie wygląda, nie skleja rzęs, nie osypuje się, bardzo łatwo się aplikuje, nie ma potrzeby rozczesywania i poprawiania nieskończoną ilość razy. Nie rozmazuje się. Pogrubia i podkręca rzęsy. Szczotka jest rewelacyjna /mam nawet jedną z poprzedniego opakowania wymytą i zostawioną do poprawek po innych eksperymentach ;)/, rozczesuje rzęsy, nie daje efektu pajęczych nóżek. Jeśli potrzebny jest totalnie teatralny wygląd, to na pewno trzeba bedzie chwilę powalczyć, ale nakładając kilka warstw można tym tuszem ten efekt uzyskać. Skutecznie wydłuża rzęsy. Oko jest bardzo ładnie otwarte. Maskara jest bardzo mocno napigmentowana - rzęsy są bardzo czarne, takie jakie powinny być. Producent zapewnia, że tusz jest absolutnie bezpieczny i przetestowany alergologicznie. Oczy nie pieką i nie łzawią. Maskara jest w zasadzie bezzapachowa. High Impact dostępny jest w dwóch wersjach kolorystycznych - czarnej i brązowo-czarnej. Generalnie nie widzę minusów tego tuszu.
Drugi produkt to nowość Clinique'a, która oczarowała mnie juz od pierwszego użycia. Generalnie unikam maskar z grzebykami, zraziłam się kilkakrotnie efektem 'jednej sklejonej rzęsy'. Ale High Lenghts zaskoczył mnie całkowicie. Rzęsy są do nieba. Naprawdę. Są maksymalnie wydłużone, pięknie rozdzielone, podręcone, tak jakby pełne życia i energii. Szczoteczka na początku może przerażać, ale aplikacja jest dziecinnie prosta. Ten mały, zakręcony, zielony grzebyczek dociera do każdej rzęsy, bez problemu maluje nawet te najkrótsze w kącikach. Dodaktowo jest elastyczny, więc nadmiar produktu pozostaje w opakowaniu. Tusz po aplikacji nie wymaga poprawek ani rozczesywania. Moim zdaniem efekt jest spektakularny i przechodzi oczekiwania. Maskara nie skleja, nie zostawia grudek, równomiernie się rozprowadza. Nie pogrubia rzęs w jakiś istotnie zauważalny sposób, ale wydobywa je i podkreślę raz jeszcze - wydłuża ekstremalnie. Czerń maskary jest bardzo głęboka, ale zarazem świeża. Tusz bez problemu można nałozyć kilka razy jeśli wymaga tego np. makijaż na wieczór. Jest tak jak poprzedni - bezzapachowy, przetestowany alergologiocznie i polecany nawet do wrażliwych oczu.
Zacznę od High Impact ponieważ jest to produkt znacznie dłużej obecny na rynku. Tusz świetnie sprawdza się w dziennym, lekkim makijażu. Bardzo ładnie wygląda, nie skleja rzęs, nie osypuje się, bardzo łatwo się aplikuje, nie ma potrzeby rozczesywania i poprawiania nieskończoną ilość razy. Nie rozmazuje się. Pogrubia i podkręca rzęsy. Szczotka jest rewelacyjna /mam nawet jedną z poprzedniego opakowania wymytą i zostawioną do poprawek po innych eksperymentach ;)/, rozczesuje rzęsy, nie daje efektu pajęczych nóżek. Jeśli potrzebny jest totalnie teatralny wygląd, to na pewno trzeba bedzie chwilę powalczyć, ale nakładając kilka warstw można tym tuszem ten efekt uzyskać. Skutecznie wydłuża rzęsy. Oko jest bardzo ładnie otwarte. Maskara jest bardzo mocno napigmentowana - rzęsy są bardzo czarne, takie jakie powinny być. Producent zapewnia, że tusz jest absolutnie bezpieczny i przetestowany alergologicznie. Oczy nie pieką i nie łzawią. Maskara jest w zasadzie bezzapachowa. High Impact dostępny jest w dwóch wersjach kolorystycznych - czarnej i brązowo-czarnej. Generalnie nie widzę minusów tego tuszu.
Drugi produkt to nowość Clinique'a, która oczarowała mnie juz od pierwszego użycia. Generalnie unikam maskar z grzebykami, zraziłam się kilkakrotnie efektem 'jednej sklejonej rzęsy'. Ale High Lenghts zaskoczył mnie całkowicie. Rzęsy są do nieba. Naprawdę. Są maksymalnie wydłużone, pięknie rozdzielone, podręcone, tak jakby pełne życia i energii. Szczoteczka na początku może przerażać, ale aplikacja jest dziecinnie prosta. Ten mały, zakręcony, zielony grzebyczek dociera do każdej rzęsy, bez problemu maluje nawet te najkrótsze w kącikach. Dodaktowo jest elastyczny, więc nadmiar produktu pozostaje w opakowaniu. Tusz po aplikacji nie wymaga poprawek ani rozczesywania. Moim zdaniem efekt jest spektakularny i przechodzi oczekiwania. Maskara nie skleja, nie zostawia grudek, równomiernie się rozprowadza. Nie pogrubia rzęs w jakiś istotnie zauważalny sposób, ale wydobywa je i podkreślę raz jeszcze - wydłuża ekstremalnie. Czerń maskary jest bardzo głęboka, ale zarazem świeża. Tusz bez problemu można nałozyć kilka razy jeśli wymaga tego np. makijaż na wieczór. Jest tak jak poprzedni - bezzapachowy, przetestowany alergologiocznie i polecany nawet do wrażliwych oczu.
Obydwa tusze bez problemu utrzymują się na rzęsach cały dzień. Nie robi się panda, nie kruszą się. Nie sprawiają problemów podczas demakijażu. Bardzo lubię obydwa te produkty w makijażu dziennym. Tak jak pisałam już przy High Impact - ładnie otwierają oko, dodają świeżości, nie obciążają. Dają efekt taki z jakim w zasadzie, przynajmniej według mnie, kojarzy się marka Clinique - nie z ciężkimi, wieczorowymi makijażami, ale z czystością, świeżością i naturalnością.
czwartek, 2 grudnia 2010
Świetliki - MAC - Strobe i Cream Colour Base
Nie będzie to bynajmniej post na temat krakowskiej grupy brutalnych doświadczeń. Będzie o highlighterach, czyli po prostu rozświetlaczach. Poza przedstawionym Wam już w jednym z wcześniejszych wpisów rozświetlaczem Rouge Bunny Rouge zaproponuję Wam jeszcze dwa moje ulubione produkty i podpowiem jak ewentualnie poradzić sobie bez zakupu specjalnego kosmetyku.
Na początek produkt, który poznałam już jakiś czas temu, kiedy przed ślubem potrzebny był mi rozświetlacz idealny na dekolt i ramiona. Strobe MAC'a występuje w dwóch postaciach - liquid i cream. Ja wybrałam postać płynną ze względu na lekkość tego produktu. Nadaje się on idealnie do skóry mieszanej. Do suchej polecam sprawdzić jeszcze konsystencję kremową. Tak jak już wspomniałam rozświetlacz idealnie sprawdza się na dekolcie, ramionach, czy plecach. Świetnie nadaje się też do nadania blasku twarzy. Bez problemu miesza się z podkładem czy bazą. Może zostać również nałożony na twarz miejscowo, już na podkład. Nie wysusza, daje piękną, bardzo subtelną poświatę. Efekt na skórze jest naprawdę bardzo delikatny, nie ma mowy o brzydkim, nieestetycznym świeceniu się. Strobe bardzo ładnie i równo pozwala rozprowadzić się na ciele. Nie obciąża, nie daje takiego wrażenia przesadnie nakremowanej skóry, nie jest tłusty. Zapewnia naturalne, zdrowo wyglądające rozświetlenie, dzięki czemu pomaga ukryć drobne niedoskonałości. Skóra wygląda pięknie, subtelnie i delikatnie.
Kolejne światełko MAC'a to już produkt bardziej ukierunkowany na rozświetlenie konkretnych partii twarzy. Produkt jest bardzo wszechstronny. Odcień Pearl, którego używam z powodzeniem doda blasku na policzkach /rozświetla się szczyt kości policzkowej - tuż na miejscem aplikacji różu/, pod łukiem brwiowym, rozświetli łuk Kupidyna, kąciki oczu. Możecie go stosować na podkład, na bazę, latem - jeśli nie stosujecie akurat podkładu, Cream Colour Base nałożony bezpośrednio na krem nawilżający pomoże Wam po prostu dodać skórze blasku. Może być aplikowany pędzelkiem, gąbeczką, albo równie dobrze /a nawet chyba najlepiej/ po prostu palcami. Ja osobiście uwielbiam efekt jaki on zapewnia. W zależności od ilości użytego produktu pozwala uzyskać delikatną poświatę lub bardzo silne rozświetlenie. Pięknie pracuje na zdjęciach. Dostpny jest w kilku różnych odcieniach. Jest naprawdę rewelacyjny.
Jeżeli akurat nie macie pod ręką specjalistycznego produktu, w roli rozświetlacza świetnie sprawdzi się perłowy cień do powiek w delikatnym złoto-beżowym, lub waniliowym odcieniu. Często dodaję w ten sposób blasku pod łukiem brwiowym lub na policzkach, jeśli przypudruję już podkład i za późno jest na użycie kremowego kosmetyku. Nakładania produktu o tłustej konsystencji na puder sypki naprawdę nie polecam. Mogą powstać nieeleganckie plamy z którymi bardzo ciężko będzie sobie później poradzić. W roli światełek awaryjnych świetnie sprawdzają się cienie - INGLOT freedom system 394, czy MAC Vanilla. Ten pierwszy zapewnia naprawdę bardzo intensywne rozświetlenie.
Światełka to być może jeszcze mało popularne produkty nie należące do kosmetyków pierwszej potrzeby. A szczerze mówiąc szkoda, bo odpowiednio zastosowane pomagają bardzo szybko i z rewelacyjnym efektem dodać blasku skórze czy to na twarzy, czy dekolcie. Umiejętnie operując rozświetlaczem można pięknie i subtelnie ożywić delikatny wigilijny makijaż, a w sylwestrową, czy karnawałową noc folgując swojej fantazji olśnić się nawet od stóp do głów :)
Tips&Tricks
mm
Na początek produkt, który poznałam już jakiś czas temu, kiedy przed ślubem potrzebny był mi rozświetlacz idealny na dekolt i ramiona. Strobe MAC'a występuje w dwóch postaciach - liquid i cream. Ja wybrałam postać płynną ze względu na lekkość tego produktu. Nadaje się on idealnie do skóry mieszanej. Do suchej polecam sprawdzić jeszcze konsystencję kremową. Tak jak już wspomniałam rozświetlacz idealnie sprawdza się na dekolcie, ramionach, czy plecach. Świetnie nadaje się też do nadania blasku twarzy. Bez problemu miesza się z podkładem czy bazą. Może zostać również nałożony na twarz miejscowo, już na podkład. Nie wysusza, daje piękną, bardzo subtelną poświatę. Efekt na skórze jest naprawdę bardzo delikatny, nie ma mowy o brzydkim, nieestetycznym świeceniu się. Strobe bardzo ładnie i równo pozwala rozprowadzić się na ciele. Nie obciąża, nie daje takiego wrażenia przesadnie nakremowanej skóry, nie jest tłusty. Zapewnia naturalne, zdrowo wyglądające rozświetlenie, dzięki czemu pomaga ukryć drobne niedoskonałości. Skóra wygląda pięknie, subtelnie i delikatnie.
Kolejne światełko MAC'a to już produkt bardziej ukierunkowany na rozświetlenie konkretnych partii twarzy. Produkt jest bardzo wszechstronny. Odcień Pearl, którego używam z powodzeniem doda blasku na policzkach /rozświetla się szczyt kości policzkowej - tuż na miejscem aplikacji różu/, pod łukiem brwiowym, rozświetli łuk Kupidyna, kąciki oczu. Możecie go stosować na podkład, na bazę, latem - jeśli nie stosujecie akurat podkładu, Cream Colour Base nałożony bezpośrednio na krem nawilżający pomoże Wam po prostu dodać skórze blasku. Może być aplikowany pędzelkiem, gąbeczką, albo równie dobrze /a nawet chyba najlepiej/ po prostu palcami. Ja osobiście uwielbiam efekt jaki on zapewnia. W zależności od ilości użytego produktu pozwala uzyskać delikatną poświatę lub bardzo silne rozświetlenie. Pięknie pracuje na zdjęciach. Dostpny jest w kilku różnych odcieniach. Jest naprawdę rewelacyjny.
Jeżeli akurat nie macie pod ręką specjalistycznego produktu, w roli rozświetlacza świetnie sprawdzi się perłowy cień do powiek w delikatnym złoto-beżowym, lub waniliowym odcieniu. Często dodaję w ten sposób blasku pod łukiem brwiowym lub na policzkach, jeśli przypudruję już podkład i za późno jest na użycie kremowego kosmetyku. Nakładania produktu o tłustej konsystencji na puder sypki naprawdę nie polecam. Mogą powstać nieeleganckie plamy z którymi bardzo ciężko będzie sobie później poradzić. W roli światełek awaryjnych świetnie sprawdzają się cienie - INGLOT freedom system 394, czy MAC Vanilla. Ten pierwszy zapewnia naprawdę bardzo intensywne rozświetlenie.
Światełka to być może jeszcze mało popularne produkty nie należące do kosmetyków pierwszej potrzeby. A szczerze mówiąc szkoda, bo odpowiednio zastosowane pomagają bardzo szybko i z rewelacyjnym efektem dodać blasku skórze czy to na twarzy, czy dekolcie. Umiejętnie operując rozświetlaczem można pięknie i subtelnie ożywić delikatny wigilijny makijaż, a w sylwestrową, czy karnawałową noc folgując swojej fantazji olśnić się nawet od stóp do głów :)
Tips&Tricks
- Przy wyborze highlightera warto zwrócić uwagę na odcień. Dobrze byłoby, gdyby był ciepły, bardziej beżowy, złotawy, waniliowy, niż zimny - srebrny. Chyba, że z premedytacją chcecie uzyskać efekt Królowej śniegu - zmrożonej i lodowej. W innym wypadku znacznie lepszy rezultat zapewni ciepłe światło. Rysy twarzy nie są wtedy tak wyostrzone, są subtelne i łagodne, a rozświetlenie bardziej naturalne. Taki ciepły rozświetlacz pięknie będzie prezentował się wieczorem w świetle świec, czy w dzień w blasku słońca.
- Highlighter to też doskonały sposób na ekspresowe odświeżenie makijażu, jeśli po pracy czeka Was jeszcze spotkanie, czy po prostu wychodzicie ze znajomymi. Wystarczy wtedy delikatnie dodać blasku na policzkach, pod łukiem brwiowym, w kąciku oka oraz rozświetlić łuk nad górną wargą i gotowe. :)
mm
wtorek, 30 listopada 2010
The Body Shop - HEMP HAND PROTECTOR
W związku z tym, że zima zagościła już u nas na dobre, będzie coś o pielęgnacji i ochronie przed zimnem. Tym razem czas na dłonie i krem - objawienie.
Są kobiety, które nawet podczas trzydziestostopniowych mrozów obywają się bez rękawiczek, a ich dłonie nie ponoszą z tego tytułu żadnych konsekwencji - są gładkie, skóra jest jasna, alabastrowa - piękna. Są niestety również dłonie, których właścicielki zmuszone są biegać już od września do późnego kwietnia w rękawiczkach, a skóra i tak wygląda tak, jakby każdego dnia robiły pranie na wietrze, w górskim strumieniu, przy siarczystym mrozie. Jest przemrożona, sino-czerwona, popękana, wysuszona, sprawia ból i baaardzo daleko jej do pięknych wypielęgnowanych dłoni mimo sumiennego stosowania naprawdę zmasowanej pięlęgnacji. Wiem, co mówię. Sprawdzilam chyba wszystkie kremy do rąk dostępne w popularnych drogeriach, każdej zimy w przeróżnych konfiguracjach, wszystkie po kolei i kilka naraz i nic. Efekt niestety zazwyczaj bardzo mizerny. Dłonie nadal nie nadające się do pokazania komukolwiek, rękawy swetrów naciągane zawsze tak, by widać było jedynie paznokcie. Zupełnie przypadkowo trafiłam na Hemp Hand Protector.
Krem jest bardzo gęsty, bogaty. Zawiera olej z nasion konopi, wosk pszczeli, alantoinę, pantenol i glicerynę. Nałożony po raz pierwszy na zniszczone, przesuszone dłonie praktycznie natychmiast łagodzi podrażnienia i przynosi ulgę. Po kilku dniach skóra jest z powrotem delikatna, jasna, nawilżona, napięcie zlikwidowane, a wszystkie mikro-ranki pogojone. Krem bardzo szybko przywraca komfort, niweluje przesuszenie. Nawet stosowany jedynie na noc i przed wyjściem z domu skutecznie zapobiega wszystkim 'zimowym historiom'. Co więcej, świetnie sprawdza się praktycznie przez cały rok, skutecznie chroniąc skórę na dłoniach przed działaniem detergentów, czy wody.
Krem ma dość intensywny zapach, który mi osobiście kojarzy się z zapachem kremu do golenia sprzed lat, ale to tylko takie moje skojarzenie :) Jest bardzo wydajny, ze względu na jego konsystencję na całe dłonie wystarcza naprawdę niewielka ilość. Dostępny jest w tubach o pojemności 100ml.
Naprawdę szczerze polecam ten produkt wszystkim, którzy zimą borykaja się z przesuszoną, popękaną skórą na dłoniach. Krem, dzięki sile działania i braku charakterystycznego drogeryjnego zapachu świetnie nadaje się również dla mężczyzn. Dostępny jest w salonach The Body Shop.
mm
Są kobiety, które nawet podczas trzydziestostopniowych mrozów obywają się bez rękawiczek, a ich dłonie nie ponoszą z tego tytułu żadnych konsekwencji - są gładkie, skóra jest jasna, alabastrowa - piękna. Są niestety również dłonie, których właścicielki zmuszone są biegać już od września do późnego kwietnia w rękawiczkach, a skóra i tak wygląda tak, jakby każdego dnia robiły pranie na wietrze, w górskim strumieniu, przy siarczystym mrozie. Jest przemrożona, sino-czerwona, popękana, wysuszona, sprawia ból i baaardzo daleko jej do pięknych wypielęgnowanych dłoni mimo sumiennego stosowania naprawdę zmasowanej pięlęgnacji. Wiem, co mówię. Sprawdzilam chyba wszystkie kremy do rąk dostępne w popularnych drogeriach, każdej zimy w przeróżnych konfiguracjach, wszystkie po kolei i kilka naraz i nic. Efekt niestety zazwyczaj bardzo mizerny. Dłonie nadal nie nadające się do pokazania komukolwiek, rękawy swetrów naciągane zawsze tak, by widać było jedynie paznokcie. Zupełnie przypadkowo trafiłam na Hemp Hand Protector.
Krem jest bardzo gęsty, bogaty. Zawiera olej z nasion konopi, wosk pszczeli, alantoinę, pantenol i glicerynę. Nałożony po raz pierwszy na zniszczone, przesuszone dłonie praktycznie natychmiast łagodzi podrażnienia i przynosi ulgę. Po kilku dniach skóra jest z powrotem delikatna, jasna, nawilżona, napięcie zlikwidowane, a wszystkie mikro-ranki pogojone. Krem bardzo szybko przywraca komfort, niweluje przesuszenie. Nawet stosowany jedynie na noc i przed wyjściem z domu skutecznie zapobiega wszystkim 'zimowym historiom'. Co więcej, świetnie sprawdza się praktycznie przez cały rok, skutecznie chroniąc skórę na dłoniach przed działaniem detergentów, czy wody.
Krem ma dość intensywny zapach, który mi osobiście kojarzy się z zapachem kremu do golenia sprzed lat, ale to tylko takie moje skojarzenie :) Jest bardzo wydajny, ze względu na jego konsystencję na całe dłonie wystarcza naprawdę niewielka ilość. Dostępny jest w tubach o pojemności 100ml.
Naprawdę szczerze polecam ten produkt wszystkim, którzy zimą borykaja się z przesuszoną, popękaną skórą na dłoniach. Krem, dzięki sile działania i braku charakterystycznego drogeryjnego zapachu świetnie nadaje się również dla mężczyzn. Dostępny jest w salonach The Body Shop.
mm
poniedziałek, 29 listopada 2010
Smashbox - EYE WISH PALETTE
Dzisiaj znowu będzie świątecznie. Kolejną bardzo dobrą kolekcję wypuścił jeden z moich faworytów na rynku kosmetycznym - Smashbox. W tym poście chciałabym jednak skupić się jedynie na palecie cieni. Resztę kolekcji przedstawię niebawem.
Może najpierw kilka słów na temat cieni marki Smashbox. Szczerze mówiąc to jak do tej pory chyba najlepsze cienie z jakimi miałam styczność. Niesamowicie mocno nasycone pigmentem - wystarczy naprawdę minimalna ilość, by osiągnąć pożądany efekt. Cieniują się świetnie, nie sprawiają najmniejszego problemu. Nie robią plam. Są wydajne. Dają piękne wykończenie. I co najważniejsze mają fenomenalną trwałość. Położone na powiece rano utrzymują się na niej bez szwanku do wieczora, nie wałkują się, nie osypują, nie wymagają praktycznie żadnych poprawek. Zawsze, kiedy potrzebny jest mi mocny, intensywny makijaż, który wytrzyma naprawdę długo sięgam po Smashboxa. Dla mnie ich konsystencja, pigmentacja i trwałość są bezkonkurencyjne.
Na święta marka przygotowała dużą, składającą się z 12 cieni do powiek, 4 eyelinerów oraz miniatur bazy na powieki i maskary paletę przeznaczoną stricte do makijażu oczu. Zestaw zamkniety w złotej kasecie zawiera praktycznie wszystko, co potrzebne jest do wykreowania kilkunastu makijaży. Do zestawu dołączony jest jeszcze lookbook, w kórym znajdziecie 10 propozycji Smashboxa. W palecie znalazły się cienie pozwalajace na stworzenie zarówno makijażu wieczorowego, jak i lekkiego dziennego - dwa najjaśniejsze cienie rewelacyjnie sprawdzaja się jako bazowe nawet z innymi produktami. Cztery różne kolory eyelinerów - brąz, fiolet, granat i grafit są, moim zdaniem kolejną zaletą tego zestawu, pozwalają urozmaicić makijaż oka o coś więcej niż czarna kreska. No i cała paleta wręcz zachęca do eksperymentów i zabawy malowaniem. Można sugerować sie lookbook'iem, można wymyślać własne propozycje. Cienie Smashbox'a bardzo łatwo i ładnie łączą się nie tylko ze sobą, ale również, tak jak wspominałam, z innymi markami. Jedyną wadą tego zestawu jest dla mnie brak jakichkolwiek pędzelków. Odnoszę wrażenie, że wtedy ta paleta byłaby jeszcze bardziej kompletna. Niemniej jednak polecam. EYE WISH PALETTE jest produktem różnorodnym naprawdę świetnej jakości.
mm
Może najpierw kilka słów na temat cieni marki Smashbox. Szczerze mówiąc to jak do tej pory chyba najlepsze cienie z jakimi miałam styczność. Niesamowicie mocno nasycone pigmentem - wystarczy naprawdę minimalna ilość, by osiągnąć pożądany efekt. Cieniują się świetnie, nie sprawiają najmniejszego problemu. Nie robią plam. Są wydajne. Dają piękne wykończenie. I co najważniejsze mają fenomenalną trwałość. Położone na powiece rano utrzymują się na niej bez szwanku do wieczora, nie wałkują się, nie osypują, nie wymagają praktycznie żadnych poprawek. Zawsze, kiedy potrzebny jest mi mocny, intensywny makijaż, który wytrzyma naprawdę długo sięgam po Smashboxa. Dla mnie ich konsystencja, pigmentacja i trwałość są bezkonkurencyjne.
Na święta marka przygotowała dużą, składającą się z 12 cieni do powiek, 4 eyelinerów oraz miniatur bazy na powieki i maskary paletę przeznaczoną stricte do makijażu oczu. Zestaw zamkniety w złotej kasecie zawiera praktycznie wszystko, co potrzebne jest do wykreowania kilkunastu makijaży. Do zestawu dołączony jest jeszcze lookbook, w kórym znajdziecie 10 propozycji Smashboxa. W palecie znalazły się cienie pozwalajace na stworzenie zarówno makijażu wieczorowego, jak i lekkiego dziennego - dwa najjaśniejsze cienie rewelacyjnie sprawdzaja się jako bazowe nawet z innymi produktami. Cztery różne kolory eyelinerów - brąz, fiolet, granat i grafit są, moim zdaniem kolejną zaletą tego zestawu, pozwalają urozmaicić makijaż oka o coś więcej niż czarna kreska. No i cała paleta wręcz zachęca do eksperymentów i zabawy malowaniem. Można sugerować sie lookbook'iem, można wymyślać własne propozycje. Cienie Smashbox'a bardzo łatwo i ładnie łączą się nie tylko ze sobą, ale również, tak jak wspominałam, z innymi markami. Jedyną wadą tego zestawu jest dla mnie brak jakichkolwiek pędzelków. Odnoszę wrażenie, że wtedy ta paleta byłaby jeszcze bardziej kompletna. Niemniej jednak polecam. EYE WISH PALETTE jest produktem różnorodnym naprawdę świetnej jakości.
mm
piątek, 26 listopada 2010
Maskary cz.I - OPULASH by MAC
Podejrzewam, że temat maskar przewijał się będzie na tym blogu stale. Dzisiaj chciałabym powiedzieć Wam kilka słów na temat stosunkowo nowego produktu jakim jest tusz OPULASH. Szczerze mówiąc jest to pierwszy tusz tej marki, na który się skusiłam. I nie żałuję.
mm
Generalnie koncentruję swój makijaż zawsze na oczach, uwielbiam dobre, zazwyczaj ciemne cienie do powiek i teatralne, maksymalnie wydłużone rzęsy. Moje ukochane maskary zapewniające tak uwydatnione rzęsy to L'extreme i Hypnôse Lancome, oraz Dior SHOW, ale o nich innym razem.
Efekt, który zapewnia tusz MAC'a jest moim zdaniem w 100% zgodny z obietnicą producenta. Rzęsy są fantastyczne, tusz nadaje im niesamowitą objętość.
Ale po kolei - po pierwsze ogromna szczota. Rzęsy malowane są we wszystkich kierunkach, aplikacja jest bardzo równa i niemalże niezauważalna. Nie sprawia najmniejszych problemów. Tusz się nie kluszczy, nie skleja rzęs, nie robi grudek. Nie pozostawia również okropnego efektu 'pajęczych nóżek'. Rzęsy są świetnie wytuszowane już za pierwszym razem. Są intensywne, gęste, długie, lekko podkręcone, pogrubione i pięknie rozdzielone. Nie rozmazuje się. Nawet po całym dniu nie robi się 'panda'. Dosyć szykbo zasycha, więc minimalne jest ryzyko zrobienia sobie xera pod łukiem brwiowym.
Niestety są dwie rzeczy, na które radzę zwrócić uwagę - tusz ma bardzo silny alkoholowy zapach, więc ostrożnie z bardzo wrażliwymi oczami. Ja osobiście czuję ten zapach jedynie podczas aplikacji i zupełnie mi on nie przeszkadza, nie powoduje też żadnych problemów, ale lepiej sprawdzić na testerze czy nie będzie to powodowało podrażnień czy też nadmiernego łzawienia.
Kolejna to wspomniana już ogromna szczotka. Nie każdy, niestety lubi takie tusze.
OPULASH dostępny jest jedynie w czarnym kolorze - Bad, Bad Black. Tusz jest wg. mnie porównywalny z DiorSHOW, z tą ogromną nad nim przewagą, że nie wysycha w moment po napoczęciu opakowania.
mm
ARTDECO Fixing Powder - jeszcze nieostatnie słowo na temat wykończenia
W nawiązaniu do poprzedniego posta, chciałabym dzisiaj zaprezentować jeszcze jeden kosmetyk, który pomoże nam idealnie zmatowić cerę i nie tylko. Główną funkcją pudru fiksującego firmy ARTDECO jest utrwalenie makijażu. Osobiście bardzo sobie cenię ten kosmetyk i jest to jedyny produkt z serii sypkich fixatorów, który naprawdę mogę polecić.
Fixing Powder nie posiada pigmentów, jest biały a w swoim składzie zawiera talk. Jednak nałożony na podkład staje się zupełnie niewidoczny i sprawia, że makijaż uodparnia się na ścieranie. Producent zapewnia także, że utrwalenie makijażu tym fixatorem zapewni nam jego odporność także na wodę. Niestety nie potwierdzam tej informacji. Puder faktycznie przedłuża trwałość makijażu, także podczas upalnych letnich dni czy takich uroczystości jak ślub.Jednakże makijaż utrwalony tym produktem na pewno nie przetrwa ściany deszczu bez uszczerbku. W takim wypadku, jeśli makijaż nie jest permanentny, nie obejdzie się bez parasola : - ) Rzewnie płaczącym mamom podczas ślubu ich pociech również zalecam użycie, oprócz fixatora firmy ARTDECO, innego produktu utrwalającego. Jakiego? Zdradzę w kolejnych postach.
Warto jeszcze wspomnieć, iż powyższy produkt nadaje się do każdego rodzaju cery. Skóra tłusta i mieszana zostaje skutecznie zmatowiona przy czym skóra sucha i wrażliwa (taka jak moja) nie jest przesuszana. Puder nałożony na podkład rewelacyjnie się z nim stapia i sprawia, że cera jest naprawdę gładka, satynowa w dotyku.Pomimo tego, że puder ma biały kolor, twarz w naprawdę niewielkim stopniu zostaje rozjaśniona - nie ma tu mowy o efekcie mącznej twarzy. Fixator jest świetnym produktem "na życie",na co dzień ,a także na różnego rodzaju okazje. Można go również używać jako bazy pod cienie, nakładając na powieki przed rozpoczęciem cieniowania. Użycie go w taki sposób ułatwia także samo cieniowanie. Produkt może też być używany jako utrwalacz do cieni i eye linera - nakładamy go wtedy na gotowy już makijaż oka. Sama właśnie w taki sposób go używam. Jeśli jednak nie chcecie rezygnować z pudrów sypkich transparentnych jakich do tej pory używałyście, to można przedłużyć trwałość makijażu mieszając puder sypki z fixatorem. Daje to bardzo fany efekt dodatkowego ujednolicenia kolorytu cery (pudry transparentne zawierają na ogół ok. 40 % pigmentu) a także matowienia.
UWAGA: najlepszy efekt uzyskamy nakładając a raczej "wciskając" lub jak kto woli "wklepując" puder za pomocą puszka (nadmiar usuwamy za pomocą dużego miękkiego pędzla). Użycie samego pędzla w przypadku tego produktu może okazać się niewystarczające!
Dodatkową zaletą tego produktu jest także jego cena. ARTDECO to niemiecka marka masowa dostępna w wielu perfumeriach na terenie całego kraju, nie tylko w perfumeriach sieciowych typu Sephora i Douglas.
AJ
AJ
środa, 24 listopada 2010
Szach - MAT
Problem błyszczącej się skóry nie kończy się niestety wraz z latem. Mimo, że raczej nie trzeba już tak bardzo bronić się przed błyskiem spowodowanym wysoką temperaturą na zewnątrz to linia frontu jesienią i zimą przenosi się do pomieszczeń. Ogrzewanie, klimatyzacja, suche powietrze - te wszystkie czynniki powodują, że nasza skóra w odruchu obronnym zaczyna produkować zwiększone ilości sebum i w rezultacie my lśnimy całą sobą, niestety nie w ten pożądany sposób :). Podejrzewam, że w tym temacie pojawi się jeszcze sporo postów. Na bieżąco będziemy dla Was recenzować nowości, odkrycia i produkty na które szkoda czasu, bo niestety i takie się zdarzają. Dzisiaj chciałabym zaproponować Wam kilka kosmetyków matujących, których sama używam.
Zaczynając od początku - Oil Control MAC'a. Produkt jest w formie delikatnej emulsji, bardzo dobrze się wchłania, przyjemnie pachnie. Zawiera minerały i przeciwutleniacze, pomaga wygładzić cerę, utrzymuje naturalne pH skóry. Lekka formuła produktu sprawia, że Oil Control świetnie sprawdza się pod makijażem, nie wałkuje się, podkład dobrze się na nim rozprowadza, a lotion dodatkowo pomaga związać go ze skórą. Często stosuję ten produkt bezpośrednio pod fluid jako bazę. Nie działa tak silnie jak primer, a bardzo ładnie matuje. Naprawdę fajny, godny uwagi kosmetyk.
Kolejny produkt, o którym chciałabym Wam opowiedzieć to Anti-Shine Smashbox'a. I to jest baza której działanie jest naprawdę niewiarygodne. Sprawdza się w każdych warunkach, pod każdym podkładem jaki stosowałam i matuje fenomenalnie. Baza ma rewolucyjną formułę, która sprawdza się nawet gdy jest narażona na ciepło świateł w studiu czy podczas sesji fotograficznej. Ze względu na dość silne działanie polecam stosowanie punktowo - ja używam jej zwykle na strefę T /czoło, nos, broda/ i naprawdę mat utrzymuje się cały dzień. Generalnie raczej nie stosuję tego produktu na całą twarz, bo może z biegiem czasu odrobinę wysuszać bardziej wrażliwe partie, ale na wspomniane wcześniej miejsca nakładam ją codziennie i nie zauważyłam jakichkolwiek problemów. Osobiście uwielbiam ten kosmetyk.
Więc było o tym, co pod podkład, a teraz kilka kosmetyków wykończeniowych. Jedno z moich ostatnich odkryć to Mineralize Skinfinish Natural MAC'a. Puder daje bardzo fajne naturalne matowe wykończenie bez efektu brzydkiego sztucznego spudrowania. Utrwala makijaż. Świetnie rozprowadza się bez względu na rodzaj i markę podkładu, na który jest stosowany. Bez problemu nakłada się go zarówno pędzlem jak gąbeczką. Jego niewątpliwą zaletą jest to, że gdy potrzebny jest szybki makijaż Skinfinish może naprawdę całkiem dobrze funkcjonować samodzielnie, wystarczy nałożyć go trochę grubszym pędzlem - kabuki np. Poziom krycia jest niski do średniego, ale też nie jest to podstawowym zadaniem tego pudru. Bardzo polubiłam ten produkt i na pewno będę do niego wracać.
Kolejny puder prasowany, który z czystym sumieniem mogę polecić to Clinique stay-matte /sheer pressed powder/. Używam tego produktu już dobre kilka lat i ma on stałe miejsce w mojej torbie. Jest idealny do poprawek w ciągu dnia. Kolor, który wybrałam - 101 invisible matte - jest praktycznie transparentny. Świetnie utrwala makijaż, jest beztłuszczowy, więc idealny do cery z tendencją do błyszczenia. Pięknie matuje, wyrównuje kolor skóry. Nie daje wrażenia ciężkości, nie zapycha. Makijaż po użyciu stay-matte jest odświeżony i wygląda naprawdę dobrze. Mam go zawsze przy sobie i nawet nałożenie kilku warstw w ciągu dnia nie powoduje maski na twarzy.
No i w końcu ostatni dzisiaj produkt o ściśle wykończeniowym charakterze. MAKE UP FOREVER High Definition Powder. Ten puder to już naprawdę sam koniec makijażu. Lubie go, bo bardzo fajnie matuje i rewelacyjnie utrwala makijaż. Jedyną wadą tego pudru jest dla mnie bardzo duszny zapach. Przynajmniej takie mam wrażenie podczas aplikacji / w czasie której, nota bene, najlepiej wstrzymać na moment oddech ;)/. HD Powder jest zupełnie pozbawiony koloru, adaptuje się do każdego odcienia cery. Nie zawiera talku, jest bardzo delikatny, zapewnia piękne satynowe wykończenie - ale na to potrzebuje niestety chwili czasu, by jakby stopić się ze skórą. Bezpośrednio po nałożeniu skóra jest strasznie spudrowana. Linia HD jest stworzona na potrzeby najwyższej czułości kamer telewizyjnych co gwarantuje, że te kosmetyki dają naprawdę maksymalnie naturalne, zupełnie niewidoczne wykończenie.
Wszystkie produkty matujące, które opisałam są naprawdę bardzo dobrej jakości i warto się nad nimi zastanowić. Testowane są na problematycznej, skłonnej do błyszczenia się skórze i zdają egzamin. Na chwilę obecną to taki mój TOP - odpowiedni na praktycznie każde warunki pogodowe.
mm
Zaczynając od początku - Oil Control MAC'a. Produkt jest w formie delikatnej emulsji, bardzo dobrze się wchłania, przyjemnie pachnie. Zawiera minerały i przeciwutleniacze, pomaga wygładzić cerę, utrzymuje naturalne pH skóry. Lekka formuła produktu sprawia, że Oil Control świetnie sprawdza się pod makijażem, nie wałkuje się, podkład dobrze się na nim rozprowadza, a lotion dodatkowo pomaga związać go ze skórą. Często stosuję ten produkt bezpośrednio pod fluid jako bazę. Nie działa tak silnie jak primer, a bardzo ładnie matuje. Naprawdę fajny, godny uwagi kosmetyk.
Kolejny produkt, o którym chciałabym Wam opowiedzieć to Anti-Shine Smashbox'a. I to jest baza której działanie jest naprawdę niewiarygodne. Sprawdza się w każdych warunkach, pod każdym podkładem jaki stosowałam i matuje fenomenalnie. Baza ma rewolucyjną formułę, która sprawdza się nawet gdy jest narażona na ciepło świateł w studiu czy podczas sesji fotograficznej. Ze względu na dość silne działanie polecam stosowanie punktowo - ja używam jej zwykle na strefę T /czoło, nos, broda/ i naprawdę mat utrzymuje się cały dzień. Generalnie raczej nie stosuję tego produktu na całą twarz, bo może z biegiem czasu odrobinę wysuszać bardziej wrażliwe partie, ale na wspomniane wcześniej miejsca nakładam ją codziennie i nie zauważyłam jakichkolwiek problemów. Osobiście uwielbiam ten kosmetyk.
Więc było o tym, co pod podkład, a teraz kilka kosmetyków wykończeniowych. Jedno z moich ostatnich odkryć to Mineralize Skinfinish Natural MAC'a. Puder daje bardzo fajne naturalne matowe wykończenie bez efektu brzydkiego sztucznego spudrowania. Utrwala makijaż. Świetnie rozprowadza się bez względu na rodzaj i markę podkładu, na który jest stosowany. Bez problemu nakłada się go zarówno pędzlem jak gąbeczką. Jego niewątpliwą zaletą jest to, że gdy potrzebny jest szybki makijaż Skinfinish może naprawdę całkiem dobrze funkcjonować samodzielnie, wystarczy nałożyć go trochę grubszym pędzlem - kabuki np. Poziom krycia jest niski do średniego, ale też nie jest to podstawowym zadaniem tego pudru. Bardzo polubiłam ten produkt i na pewno będę do niego wracać.
Kolejny puder prasowany, który z czystym sumieniem mogę polecić to Clinique stay-matte /sheer pressed powder/. Używam tego produktu już dobre kilka lat i ma on stałe miejsce w mojej torbie. Jest idealny do poprawek w ciągu dnia. Kolor, który wybrałam - 101 invisible matte - jest praktycznie transparentny. Świetnie utrwala makijaż, jest beztłuszczowy, więc idealny do cery z tendencją do błyszczenia. Pięknie matuje, wyrównuje kolor skóry. Nie daje wrażenia ciężkości, nie zapycha. Makijaż po użyciu stay-matte jest odświeżony i wygląda naprawdę dobrze. Mam go zawsze przy sobie i nawet nałożenie kilku warstw w ciągu dnia nie powoduje maski na twarzy.
No i w końcu ostatni dzisiaj produkt o ściśle wykończeniowym charakterze. MAKE UP FOREVER High Definition Powder. Ten puder to już naprawdę sam koniec makijażu. Lubie go, bo bardzo fajnie matuje i rewelacyjnie utrwala makijaż. Jedyną wadą tego pudru jest dla mnie bardzo duszny zapach. Przynajmniej takie mam wrażenie podczas aplikacji / w czasie której, nota bene, najlepiej wstrzymać na moment oddech ;)/. HD Powder jest zupełnie pozbawiony koloru, adaptuje się do każdego odcienia cery. Nie zawiera talku, jest bardzo delikatny, zapewnia piękne satynowe wykończenie - ale na to potrzebuje niestety chwili czasu, by jakby stopić się ze skórą. Bezpośrednio po nałożeniu skóra jest strasznie spudrowana. Linia HD jest stworzona na potrzeby najwyższej czułości kamer telewizyjnych co gwarantuje, że te kosmetyki dają naprawdę maksymalnie naturalne, zupełnie niewidoczne wykończenie.
Wszystkie produkty matujące, które opisałam są naprawdę bardzo dobrej jakości i warto się nad nimi zastanowić. Testowane są na problematycznej, skłonnej do błyszczenia się skórze i zdają egzamin. Na chwilę obecną to taki mój TOP - odpowiedni na praktycznie każde warunki pogodowe.
mm
wtorek, 23 listopada 2010
Królewska para Guerlain - baza Meteorites Perles oraz podkład Lingerie De Peau
Dzisiaj chciałabym Wam powiedzieć kilka słów na temat podstawowych produktów makijażowych. Będzie o bazie i o podkładzie - tych idealnych.
Za kosmetyki Guerlain'a zabierałam się szczerze mówiąc dość opornie. Kilkakrotnie przymierzałam się do zakupu podkładu /jeszcze wtedy Parure/, ale zawsze wracałam z czymś innym. Jakoś po prostu nie było mi po drodze. Dopiero niedawno szukając po raz nie wiem już który, produktu, który chociaż minimalnie ożywi moją skórę, postanowiłam w końcu spróbować Guerlain'a. Zaczęłam od primera.
Meteorites Perles /Light-Diffusing Perfecting Primer/ to baza silnie rozświetlająca. W buteleczce znajdziecie maleńkie kulki meteorytów zawieszone w przezroczystym żelu, które po zetknięciu ze skórą zmieniają się w delikatny fluid. Baza wchłania się znakomicie. Ma naprawdę fenomenalny, odświeżający zapach, który podczas aplikacji momentalnie relaksuje, niweluje zmęczenie i zapewnia niespotykany komfort. Primer ujednolica cerę, pięknie rozprasza światło, a jego dodatkową zaletą jest to, że naprawdę fajnie matuje, nie tworząc przy tym efektu mąki ziemniaczanej. Zdecydowałam się na ten produkt, ponieważ miałam już serdecznie dość zszarzałej, zmęczonej, ziemistej wręcz cery i jestem jego działaniem naprawdę zachwycona. Długo szukałam bazy, która doda mojej skórze chociaż odrobinę blasku i światła. Skóra jest pięknie rozświetlona, kolor wyrównany, zasinienia zniesione. Twarz wyglada naprawdę promiennie.
Zachęcona rewelacyjną bazą sięgnęłam po podkład Guerlain'a. Lingerie De Peau jest jedną z jesiennych nowości marki. I zachwyca. Szczerze. Podkład nadaje skórze arcynaturalny wygląd, jest niemalże jak druga skóra. Krycie jest średnie, ale uprzednio nałożona baza wiele niedoskonałości i przebarwień już rozmywa. Podkład ma bardzo przyjemną konsystencję. Świetnie się rozprowadza zarówno pędzlem jak i palcami. Nie tworzy smug ani plam. Pachnie delikatnie różami, nie jest to jednak zapach, który będzie towarzyszył Wam cały dzień, jest on w zasadzie obecny podczas aplikacji, którą niewątpliwie uprzyjemnia, natomiast później zupełnie nie przeszkaszkadza. Lingerie daje świetny efekt na skórze. Rozświetla ją, rozpromienia, daje wrażenie wypoczętej, zrelaksowanej cery. Tak przygotowana skóra stanowi idealne tło dla reszty makijażu. Podkład został stworzony w oparciu o nową technologię polegającą na splocie jedwabiu, lnu i włókien elastycznych. Pięknie modeluje twarz. Nie daje efektu maski, nie wałkuje się, nie ściera. No i jest niewyczuwalny. Produkt jest bardzo wydajny.
Nie da się ukryć, iż Guerlain to dosyć wysoka półka cenowa i to niestety może skutecznie zniechęcać do sięgnięcia po te produkty. Ale kiedy już się po nie sięgnie to widzi się bardzo wyraźnie, że było warto... Moja dotychczasowa przygoda z kosmetykami nauczyła mnie, że najczęściej jakość idzie w parze z ceną. Bywają oczywiście wyjątki i o nich też tu z pewnością napiszemy, ale generalnie za najlepsze kosmetyki trzeba trochę zapłacić. Lepszą inwestycją jest też kupienie jednego produktu bardzo wysokiej jakości, niż pięciu gorszych kosmetyków tylko ze względu na niższą cenę - niestety - wtedy najwyższą płaci Wasza skóra.
Tips & Tricks
Pamiętajcie, że bazy pod makijaż są z reguły bardzo silnie działającymi kosmetykami i nie powinny być stosowane kazdego dnia, ponieważ mogą powodować podrażnienia. Szczególnie należy uważać na bazy silikonowe, czy wielozadaniowe - takie nakładane na całą twarz nie tylko miejscowo. Niestety perfekcyjny wygląd cery szybko uzależnia, ale skóra musi czasami odpocząć :)
mm
/zdjęcia pochodzą z www.guerlain.com/
poniedziałek, 22 listopada 2010
Rozświetlacz Rouge Bunny Rouge
Zbliżają się święta a także okres, którego otwarcie następuje wraz z pierwszą gwiazdką podczas Wigilijnego wieczoru - okres sylwestrowej zabawy oraz Karnawał. W związku z tym chciałabym zaproponować produkt, który na pewno sprawi, że staniemy się gwiazdami wieczoru. Rozświetlacze marki Rouge Bunny Rouge mają super płynną i nietłustą konsystencję. Drobinki, które powodują odbijanie światła są naprawdę mikroskopijne i na pewno w przypadku tego produktu nie można mówić o efekcie "brokatowej twarzy" co niestety jest wadą innych tego typu kosmetyków :D Seas of Illumination Highlighting Liquid bo tak brzmi orginalna nazwa produkt (marka Rouge Bunny Rouge słynie z nietuzinkowego nazwewnictwa, które dodatkowo pozwala wyobrazić sobie, jeśli nie można poczuć, działanie kosmetyków) występuje w 4 kolorach o niebanalnych nazwach.
Sea Of Clouds
Sea Of Tranquility
Sea Of Showers
Sea Of Nectar
Rozświetlacz można stosować na różne sposoby. Można użyć go jako bazy pod podkład, wtedy oprócz rozświetlenia dodatkowo wygładzi cerę (ma właściwości nawilżające) a także trochę przedłuży trwałość makijażu (aczkolwiek nie jest to jego zadaniem). Rozświetlacz można także po prostu zmieszać z podkładem i nałożyć na twarz. Jeśli chcemy użyć kosmetyku punktowo, proponuje nałożyć go na kości policzkowe, które w ten sposób zostaną fantastycznie uwypuklone. Jednak używając rozświetlacza na podkład pamiętajmy, żeby nie przesadzać z tym w makijażu dziennym.Jeśli chodzi o użycie hailightera na wieczór to jest totalna dowolność - można go używać na twarz, dekolt, ramiona, nogi itd itd Zachęcam do kreatywnego stosowania tym bardziej, że paleta odcieni na to pozwala. Dodatkowo produkt nałożony w większej ilości może dać efekkt lekko zroszonej skóry - fantastyczny efekt jeśli chodzi o sesje zdjęciowe. Właśnie takiego produktu szukałam jakiś czas temu ale niestety nie było jeszcze w Polsce Rouge Bunny Rouge... a teraz jest i mam bzika na punkcie tej firmy i jej produktów. Dodatkowo zachwycająca szata graficzna ! Na pewno będę jeszcze pisać o nich pisać.
Polecam polecam polecam....
Kosmetyki do kupienia w sieci perfumerii DouglasAJ
czwartek, 18 listopada 2010
Opowieść Wigilijna - MAC Tartan Tale
Szczerze mówiąc myślałam o czymś innym na początek, doszłam jednak do wniosku, że tej jesieni najlepszym rozpoczęciem będzie właśnie świąteczna kolekcja MAC'a - Tartan Tale.
W kolejnych postach cofnę się jeszcze na moment w czasie, ale na razie święta po szkocku :)
To prawdopodobnie wyjdzie z biegiem czasu, ale jestem totalnie uzależniona od cieni do powiek, a te z MAC'a uwielbiam szczególnie między innymi ze względu na kolory i pigmentację. Cieniują się fantastycznie, świetnie ze sobą łączą. W kolekcjach limitowanych można dodatkowo znaleźć unikatowe kolory. Więc po takim wstępie nie trudno domyślić się, że i tym razem nie byłam w stanie się oprzeć :) Do mojej kolekcji trafiły jak dotąd dwie paletki, a prawdopodobnie na dniach trafią jeszcze przynajmniej dwa cienie pojedyncze. Wobec tego słów kilka o paletkach - tym razem są 6-cieniowe i zarówno ta w fioletach, jak i ta w brązach /za te ręczę osobiście/ pozwalają na dowolne kreowanie makijażu oczu. Smokey, banan, jasne cieniowanie, podkreślenie i wszystkie możliwe wariacje na temat. A naprawdę zaręczam, że bawić się jest czym.
W kolejnych postach cofnę się jeszcze na moment w czasie, ale na razie święta po szkocku :)
Tartan Tale jest kolekcją naprawdę imponującą -ogromną i różnorodną. Oprócz cieni pojedynczych, paletek, różów, zestawów do ust, oczu, twarzy, zestawów pigmentów, błyszczyków.... uuuuhhh.... można wymieniać bez końca :), znajdziecie również szminki, lakiery do paznokci, wymarzone zestawy prezentowe i zestawy pędzli. A wszystko to opatrzone rewelacyjną szatą graficzną i umieszczone w puszkach, etui, czy torebkach.
To prawdopodobnie wyjdzie z biegiem czasu, ale jestem totalnie uzależniona od cieni do powiek, a te z MAC'a uwielbiam szczególnie między innymi ze względu na kolory i pigmentację. Cieniują się fantastycznie, świetnie ze sobą łączą. W kolekcjach limitowanych można dodatkowo znaleźć unikatowe kolory. Więc po takim wstępie nie trudno domyślić się, że i tym razem nie byłam w stanie się oprzeć :) Do mojej kolekcji trafiły jak dotąd dwie paletki, a prawdopodobnie na dniach trafią jeszcze przynajmniej dwa cienie pojedyncze. Wobec tego słów kilka o paletkach - tym razem są 6-cieniowe i zarówno ta w fioletach, jak i ta w brązach /za te ręczę osobiście/ pozwalają na dowolne kreowanie makijażu oczu. Smokey, banan, jasne cieniowanie, podkreślenie i wszystkie możliwe wariacje na temat. A naprawdę zaręczam, że bawić się jest czym.
Kolejna rzecz, która skusiła mnie w Tartan Tale to zestaw pędzli. Zestawy składają się z 5 pędzli, ja wybrałam ten widoczny poniżej. Zawiera on pędzel do podkładu, różu, dwa do cieni do powiek i liner. Zauważyłam, że pędzle w limitowanych kolekcjach budzą sporo kontrowersji, natknęłam się w sieci na kilka niepochlebnych opinii. Szczerze mówiąc jak jak dotąd jestem bardzo zadowolona. Faktycznie pędzle tracą trochę włosów, ale tylko i wyłącznie przez góra trzy pierwsze użycia. Później nie zdarza się to nawet podczas czyszczenia. A cieniowanie? Bajeczne. Naprawdę fenomenalne. Kiedyś przedstawię swój prywatny ranking, ale te MAC'a to absolutny top topów, nawet te SE :)
Nie ukrywam, że dla mnie nie bez znaczenia jest również charytatywny akcent w kolekcji. Akcja KIDS HELPING KIDS polega na tym, że zysk z namalowanych przez dzieci zarażone wirusem HIV kartek przeznaczony jest na specjalny MAC Aids Fund, który pomaga zarażonym maluchom walczyć z chorobą.
Podsumowując - Tartan Tale jest kolekcją naprawdę godną uwagi. Nie tylko ze względu na swój rozmiar, ale również bardzo przystępne ceny. Jedynym mankamentem jest lokalizacja MAC'ów w Polsce. Do wyboru jedynie Kraków, Wrocław i Warszawa. Trochę mało, niestety.
Subskrybuj:
Posty (Atom)